wtorek, 23 sierpnia 2016

Rosja 2016


Destynacja: Góry Chamar-Daban w Syberyjskiej Tajdze
Czas: 10-21 sierpień 2016
Skład: Andrew, Maras, Młody ( po powrocie - bez zmian )
Stopień trudności (skala 0-10): 9!  


    

Dzikie Nadbajkale - Chamar Daban 2016

Zaczęło się źle…
Od tygodni sprawdzaliśmy prognozy pogody, nic jednak nie wskazywało na takie problemy. Kolejna wyprawa Mountain Walkers miała odbyć się w sprzyjających warunkach pogodowych.
Jednak już z okien samolotu gęste chmury, jak okiem sięgnąć przykrywały ziemię i nie pozwalały nacieszyć się widokiem.
Lądowanie, rodem z filmów katastroficznych, przeżyłem najgorzej. Towarzysze podróży patrzyli na mnie z politowaniem, gdy w myślach żegnałem się ze światem.
Jeszcze raz się udało.
Po wylądowaniu nastroje, choć już na ziemi, nie były najlepsze.
Syberia przywitała nas ulewnym deszczem i porywistym wiatrem; perspektywa rozpoczęcia górskiej wędrówki rysowała się raczej w czarnych barwach.
Po wyjściu z terminalu irkuckiego lotniska, jak we wszystkich miejscach postradzieckich republik otoczyli nas taksówkarze. Po stosunkowo krótkiej negocjacji z jednym z nich ( naprawdę warto : cena końcowa zmniejszyła się o połowę w stosunku do początkowej ) jechaliśmy w kierunku Sliudanki – punktu startowego planowanej wyprawy.
Po drodze kupiliśmy benzynę do maszynki, wodę i wysłuchaliśmy kilku wesołych buriackich pieśni naszego sympatycznego kierowcy.  Przypominały one szamańskie zawodzenia w wersji tanecznej, choć trzeba przyznać, że brzmiały one bardzo ciekawie i nader oryginalnie.
Jako że szosa była dobrze utrzymana, już po dwóch godzinach byliśmy na miejscu.
Sliudanka – mała miejscowość u stóp Chamar Daban , położone nad wschodnim brzegiem Bajkału . Nazwa miejscowości pochodzi od rosyjskiej nazwy miki (ros. слюда), która występuje w miejscowych skałach i była w przeszłości wydobywana. W 1866 wybuchło nieudane powstanie zabajkalskie przeprowadzone przez polskich zesłańców. Walki toczyły się właśnie w okolicach Sliudanki.
   Ze względu na fatalną pogodę, postanowiliśmy przeczekać noc w małym ośrodku kampingowym, niwelując choć po części skutki zmiany czasu. Kolejny dzień przywitał nas również deszczem, ale już nie tak intensywnym. Udaliśmy się do posterunku Straży Parku ( konieczne ) wpisać się do książki wyjść. Skonsultowaliśmy tam plan trasy i okazało się, że wg pracowników Straży nasze zamiary nie miały szans powodzenia. Powrót doliną Utulika, największej rzeki w regionie, przy bardzo wysokim stanie wód był niemożliwy. Niemożliwe….. to słowo słyszeliśmy wiele razy na poprzednich wyprawach, teraz powoduje ono głównie zwiększenie apetytu. Taka przekorna polska dusza.
Widać chyba było po nas desperację, gdyż na odchodnym poproszono nas, żeby poinformować Straż, gdybyśmy jednak zeszli inną drogą.


        Pełni zapału, objuczeni dwudziestopięciokilogramowymi plecakami ruszyliśmy w głąb Chamar Daban. Pierwszym celem pośrednim była stacja meteorologiczna, baza wypadowa na Pik Czerskiego.
Początkowo droga prowadziła oznakowaną ścieżką wzdłuż wezbranej rzeki. Im dalej w górę, znikały mosty i oczywiste przejścia, ustępując miejsca dzikim przeprawom w poprzek strumieni. Po obu stronach rzeki tajga: gęsta, sprawiająca wrażenie nieprzebytej, o czym mieliśmy przekonać się kilka dni później. Ze względu na późną porę wyjścia ( zmiana czasu), ok. 18.00 postanowiliśmy rozbić się na leśnej polanie. Spędziliśmy wieczór na pogawędce z rosyjskim inżynierem zza Urala, który za wakacyjny cel obrał sobie właśnie Chamar Daban.
Jak się okazało nasz adwersarz był człowiekiem oczytanym i co więcej znającym dobrze Polską literaturę science-fiction ( Lem, Sapkowski ) . Koniec świata...   

        Kolejny dzień przyniósł poprawę pogody i z lepszymi humorami ruszyliśmy dalej. Po kilku godzinach dotarliśmy do meteostacji, gdzie upewniono nas w absurdalności naszego planu i dano wskazówki pogodowe: deszcze, śniegi oraz nadchodzący z głębi Syberii tajfun – oto co miało czekać nas w najbliższych dniach. Nasz wrodzony optymizm został wystawiony na ciężką próbę…
Po opuszczeniu stacji poczuliśmy się wreszcie naprawdę w górach. Przepiękny widok nieco zamglonych grzbietów i to co w Chamar Daban najpiękniejsze: horyzontalna nieskończoność - jak okiem sięgnąć góry. Masyw o 400 km długości i 80 szerokości, niezagospodarowanej i dzikiej przyrody musi robić  ( i robi ) ogromne wrażenie.

     Następny obóz rozbiliśmy nad rzeką Komarną, zostawiliśmy namiot i jeszcze tego samego dnia ruszyliśmy na Pik Czerskiego, nazwany tak od nazwiska polskiego zesłańca, wielkiego naukowca, który swoje życie poświęcił badaniu geologii i przyrody Nadbajkala.  Sam szczyt, przepięknie położony nad jeziorem Serce ( faktycznie widziane z przełęczy przypomina je kształtem ), przywitał nas mgłą i deszczem. Na szczęście od czasu do czasu się przejaśniało, więc momentami kosztowaliśmy widoków masywu. W ostatnim etapie na sam szczyt ( 2090 m n.p.m. ) trasa prowadzi po łańcuchach – spora atrakcja.

     Po Czerskim zwinęliśmy obóz i ruszyliśmy w dalszą drogę. Pogoda z godziny na godzinę stawała się lepsza, mogliśmy do woli więc upajać się widokami, tym piękniejszymi, że pięliśmy się coraz wyżej w górę rzeki przerywanej co rusz wodospadami. Wkrótce doszliśmy do przełęczy Czertowej, której nazwa wbrew pozorom , nie pochodzi od imienia diabła, lecz od drogi, którą jeszcze na początku dwudziestego wieku przepędzano bydło znad Bajkału do Mongolii. Widok z niej zapiera dech w piersiach: w dole dolina Utulika grzmiącego w tajdze, obok zarośnięte jezioro, z którego swój bieg zaczyna Komarna, a wszystko to otoczone masywnymi szczytami z łagodnymi zboczami. To jedna z najpiękniejszych górskich scenerii, jakie zdarzyło mi się widzieć.

      Przeszliśmy jeszcze dwa kilometry i przy końcu strumienia ( a właściwie na samym jego początku ), na wysokości 1900 m n.p.m. rozstawiliśmy namiot. Obudził nas bardzo zimny poranek ( w namiocie było 3 st. C ). Podchodzące do nas metr po metrze słońce zapowiadało jednak piękny dzień. Tak też było. Większość dnia szliśmy grzbietem masywu, co przy słonecznej pogodzie zapewniało sporo przyjemności z obcowania z górami. Z czasem, wąska już od dłuższego czasu ścieżka, zniknęła całkowicie. Wkroczyliśmy w tereny naprawdę dziewicze. W dole słychać było huk wezbranych rzek: Bezimmiennej i Utulika. Góry, początkowo dość łagodne, można by rzec w klimacie bieszczadzkim, powoli ustępowały skalistym, mocno nachylonym zboczom.

     Jedną z takich skał napotkaliśmy w czwartym dniu wyprawy. Z daleka pozornie niegroźna, długości ok. 400 m, okazała się prawdziwym wyzwaniem. Pokonanie owych kilkuset metrów zajęło nam dobre 6 godzin, co gorsza pod koniec zapadł zmrok. Grupowa wymiana zdań, ( cenzura nie pozwala przytoczyć większości z nich ) i szybka decyzja: śpimy pod gołym niebem ! Chwilę później już układaliśmy gałęzie jodły na półce skalnej. Los był dla nas łaskawy: obóz pod gwiazdami, który później nazwaliśmy mało oryginalnie Orlim Gniazdem, trafił w pierwszą ( i jak się później okazało jedyną ) ciepłą noc naszej wyprawy. To ugłaskało nieco podupadłe morale.
Kolejnego dnia, po około 2 godzinach, udało nam się przedrzeć przez gęstą kosówkę na koniec zbocza. Piękna pogoda wysuszyła jednak błyskawicznie nasze, i tak już ubogie, zapasy wody. Stanęliśmy przed dylematem: iść dalej, licząc na samotne źródło lub schodzić w dół w głąb tajgi i brnąć wzdłuż rzeki w kierunku Bajkału. Jak brzemienny w skutki mógł okazać się ten drugi pomysł, mieliśmy się przekonać w najbliższym czasie…
Ostatecznie jednak, schodząc do rzeki, już po 300 m natknęliśmy się na źródło, przy którym zregenerowaliśmy nadwątlone siły, nabraliśmy zapasy wody i finalnie wróciliśmy na grań. Przed nami było około 30 km drogi przez kamieniste gołoborza Chamar-Daban. Na przemian olbrzymie głazy i gęste zarośla kosówki. Pogoda wróciła do syberyjskiego standardu. Najpierw zachmurzyło się, potem przeszła burza, całą okolicę spowiła mgła. W takiej kondycji dane nam było wędrować cały kolejny dzień. Niebezpiecznie śliskie kamienie na zboczach Mangutaja ( 1985m n.p.m. ) oraz Bezimiennej stanowiły naszą drogę, aż do zejścia w tajgę. Od dwóch dni za źródło wody służyły nam kałuże i małe niecki w skałach, w czasie deszczu pełniące funkcje misek. Nasze zmysły przyłączyły się już w pełni na funkcje ,, przetrwaj ‘’ i nie miało znaczenia zmęczenie, trudności drogi ani przeszkody.
Weszliśmy w tajgę, która mimo bliskości Bajkału, sprawiała wrażenie nietkniętej ludzką ręką. Powalone pnie, spróchniałe drzewa, zwisające z gałęzi porosty robiły niesamowite wrażenie, wzmocnione niepokojem po kolejnych napotkanych śladach niedźwiedzi w trawie. Przedzieraliśmy się klucząc i wielokrotnie zmieniając kierunek. Mieliśmy nieodparte wrażenie, że kręcimy się w kółko. Wątpliwości rozwiewał dopiero GPS. 
 Przestrzegam w tym miejscu: nigdy nie wybierajcie się w tajgę bez nawigacji. Jako operator Garmina, byłem bezustannie pytany przez kolegów, czy jestem pewien drogi. Myślę, że nie do końca mi ufali, ale gdy po kilku godzinach dotarliśmy na górę Złotą nie miało to większego znaczenia. Wierzchołek ten zawdzięcza swą nazwę wszechobecnej mice, którą kiedyś nazywano złotem głupców.
Na zboczu chwilę później napotkaliśmy strumień z kryształowo czystą wodą. Duszkiem wypiliśmy po pokaźną jej objętość, krótki odpoczynek i ruszyliśmy dalej.
         Jeszcze tylko 10 kilometrowy marsz wzdłuż rzeki, a właściwie rzeką ( ze względu na kompletnie przemoczone buty było nam wszystko jedno ) i dotarliśmy do nadbajkalskiej szosy. To był naprawdę trudny dzień : 25 km pełnym rynsztunku przez kamieniste góry i tajgę kosztowały nas ogrom energii. Utwierdziło nas jednocześnie w przekonaniu, że możemy naprawdę wiele. Po znalezieniu noclegu w Utuliku - pobliskiej wiosce, spędziliśmy kolejny dzień nad Bajkałem napawając się krajobrazami i chłonąć otoczenie, klimat bajkalskiej wsi i samego jeziora. Spotkaliśmy kilka osób o polskim pochodzeniu w linii prostej, większość z nich to oczywiście potomkowie polskich zesłańców, ale to już historia na zupełnie inną opowieść.

Podsumowanie
          Chamar-Daban do góry nie dla każdego. Nawet najbliższy i najbardziej popularny szczyt wymaga pewnego doświadczenia, zwłaszcza w okresach deszczowych, kiedy to okoliczne rzeki wzbierają. Wybieranie się w głąb masywu wymaga już dużego doświadczenia i przygotowania. Brak tam nie tylko szlaków, ale nawet myśliwskich ścieżek. Umiejętność nawigacji w terenie to niezbędny warunek przetrwania w tym dziewiczym dzikim terenie. Z drugiej strony góry odwdzięczą się bliskością natury, pięknymi widokami nie zmąconymi cywilizacją. No i ta świadomość: jesteśmy tu, na Syberii, nad Bajkałem, ponad 6000 km od domu, na ziemi tak mocno naznaczonej polską trudną historią....




środa, 30 września 2015

Armenia 2015

Raport z podróży - Armenia sierpień 2015

Góry Gugarackie


Tym razem, niestety w pomniejszonym składzie do dwóch osób za kierunek obraliśmy mało uczęszczaną Armenię a dokładnie niewielkie wzniesienia Gór Gugarackich.
Po odwołanym w ostatniej chwili locie do Erewania, stolicy Armenii zdecydowaliśmy, że za wszelką cenę musimy zrealizować założony wcześniej target.


Lot z Warszawy do Tbilisi mieliśmy 13 sierpnia o godzinie 22:30. Następnego dnia wcześniej rano Gruzińskie lotnisko przywitało nas butelką wyśmienitego wina Alaverdi z rąk celników. Miło aczkolwiek dość dziwnie. Zawsze myślałem, że to celnik bierze a tu odwrotnie ;)
Po wyjściu byliśmy przygotowani, po ostatniej podróży, że dopadnie nas wataha taksiarzy z ofertami podwózki choćby do najodleglejszego końca Świata. Najbardziej cierpliwy o imieniu Roma wygrał tą batalię i to on zawiózł nas do granicy Gruzińsko-Armeńskiej. W międzyczasie dowiedzieliśmy się, że nie może przejechać przez granicę, ponieważ nie ma stosownych dokumentów. Nasze zdziwienie i rozczarowanie nie trwało długo. Na granicy już czekał na nas kolejny szofer Suryk.



Po krótkich negocjacjach pojechaliśmy do początkowego punktu naszej wyprawy Tsaghkashat. Droga choć dwa razy dłuższa jak z Tbilisi do granicy w Sadakhlo była bardziej wyboista, szczególnie w ostatniej jej części. Podobna nieco do tej jaką przebyliśmy w Gruzji dwa lata wcześniej jadąc do Omalo.
Wreszcie dotarliśmy na miejsce wcześniej rano, choć naszym założeniem były raczej późne godziny popołudniowe. Po porannej kawce  i uzupełnieniu płynów (bezalkoholowych) ruszyliśmy w trasę.



Pierwsze kilometry wydawały się dość proste, ścieżka szeroka i niewielkie podejścia. Na 4 i 5 kilometrze droga zaczęła się zwężać; pojawiły się chaszcze i trudne do przebycia krzewy. Kilka razy gubiliśmy trasę pomimo posiadanie GPS-u, który kierował nas w najtrudniejsze ostępy. Po godzinie znaleźliśmy właściwą, leśną ścieżkę, którą to kontynuowaliśmy trasę.


Dopóki znajdowaliśmy się w strefie lasu słońce tak mocno ni doskwierało. Niestety ta sielanka nie trwała wiecznie. Opuszczając granicę lasu około południa poczuliśmy oprócz unoszącego się zewsząd zapachu kostrzewy i nagietka żar lejący się z nieba. Zapewne nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie ważące przeszło 25 kg plecaki, które w pierwszym dniu naszej wędrówki mocno nas spowalniały. Aklimatyzacja pierwszego dnia, podejścia jak i nieprzespana noc niewątpliwie dają się we znaki.


Po niespełna 14 kilometrach przebytej drogi, co chwile spotykających nas ludziach zbierających siano z pobliskich pól dotarliśmy do niewielkiej osady. Kilka ledwo trzymających się domków zrobionych z wszystkiego co można nazwać materiałem budulcowym w tych regionach nie robi wrażenia. Do takiego rodzaju zabudowań już dawno zdążyliśmy się przyzwyczaić, zważając przede wszystkim na czasowe zamieszkanie miejscowych autochtonów ze wschodniej części Świata.
Jak zawsze ciekawi ludzi i tutejsze folkloru, będąc nieco już głodni nie odmówiliśmy zaproszenia przez starszą Panią na niewielki poczęstunek do jednej z chałup.


Siedząc przy stole i zajadając się prowincjonalnym jedzeniem w którego skład wchodził m.i. kefir, śmietana, pomidory, ogórki, miód i świeżo kandyzowane maliny dyskutowaliśmy z co chwile przyłączającymi się mieszkańcami owego sioła. Było miło. Po godzinie zorientowaliśmy się, że czas jaki poświęciliśmy na dysputy już nam się skończył i ze względu na brak możliwości noclegu w namiocie w tym miejscu udaliśmy się w dalszą drogę. Dotarliśmy w końcu do niewielkiego strumyka, gdzie po niedługich poszukiwaniach znaleźliśmy dość równe miejsce rozbicie obozowiska, kąpiel w strumyku i wieczorne bajdurzenie o życiu przy ognisku i kiełbasie.
.
 8:00 rano pobudka. Gotowość do dalszej wędrówki nastała wraz z godziną 9:30. Trochę późno jak na wyjście w góry, ale upalna pogoda w kolejnych dniach zmusiła nas do zmiany tego nawyku już dnia drugiego :) Tym razem naszym celem były okolice osady Achingor.
Piękne widoki, łatwa droga i nieustanne wędrowanie spowodowało, że w okolicach godzin popołudniowych znaleźliśmy się we wiosce Shamut nieopodal naszego celu. Niby wioska zamieszkała, ale na pytanie skierowane do starszej Pani o drogę zostaliśmy potraktowani "jak powietrze". Hm, nie zawsze na swojej drodze spotykamy ciekawych ludzi, choć ta zignorowała nas do tego stopnia, że zaintrygowało nas to bardzo. Postanowiliśmy na siłę nie angażować się w dysputę i odpuściliśmy temat.




  Zlokalizowaliśmy więc prawidłową drogę i poszliśmy dalej. Po niespełna dwóch godzinach dotarliśmy do bardzo uroczego miejsca. Było dość wcześniej, bo około godziny 16. Z uwagi na bardzo piękne okoliczności natury, widoczne zmęczenie, brak możliwości dotarcia jeszcze w dniu dzisiejszym do Achingor, "płynne ciężary", których należało się pozbyć w trybie pilnym ( sic!) postanowiliśmy, że tu przenocujemy mając młodzież tutejszych osadników jako widzów siedzących na pobliskiej jabłoni :)



Następnego dnia wyszliśmy godzinę wcześniej jak z pierwszego obozowiska. Tym razem do pokonania było około 1000 m przewyższenia.
Szybko minęliśmy Achingor nie zatrzymując się ani na chwilę.
Dość częstym widokiem w niedalekiej odległości od domostw pojawiają się miejsca, gdzie tubylcy wspominają swoich zmarłych poprzez zabawę i wspólne biesiadowanie. My nazwaliśmy to "imprezownia". Oprócz zadaszonych stołów na wyposażeniu takiego placu zabaw dla dorosłych był grill i dwa pałąki z hakami do rozbierania mięsa ( upolowanej dziczyzny lub domowej chrumkającej świnki :))


Niestety takiego rodzaju uroczystości nie mieliśmy okazji doświadczyć a podejrzewam, że jest to niezapomniane przeżycie z kacem mordercą następnego dnia
Tego dnia podczas jednego z postojów na wyczekiwaną kawę spotkaliśmy miejscowych drwali udających się na wyrąb.Posiadali sprzęt którego nie skonstruowałby nawet sam MacGyver :)



Jak prawie każdy zatrzymali się z zaciekawieniem na małą pogawędkę i pytaniem co my w ogóle tu robimy? Turyści w Armenii to bardzo rzadko spotykane zjawisko. Ostatnimi obcokrajowcami byli Czesi, którzy przemierzali podobną do naszej trasę rok temu oraz Polacy jadący jeepami off-road. Czuliśmy się trochę jak nie wyewoluowały endemit :)
Kawa nie mogła trwać wiecznie, a szkoda. Wyruszyliśmy dalej. Droga zaczynała się nieco zwężać; weszliśmy w ciemniejszy bukowo-dębowy las, który po kilku dość stromych podejściach pod górę pochłonął dukt, którym to się poruszaliśmy. Pozostało nam jedynie przedzierać się przez niewyrośnięte krzaki z nadzieją, że kiedyś się skończą.



Miny mieliśmy nie tęgie, ale faktycznie, po kilkuset metrach nagle wyłoniła się przed nami łąka dość mocno porośnięta pokrzywami i ostami. Tym razem przyszło nam iść mocno pod górę w doskwierającym upale. Po szarpaninie z florą tutejszych okazów weszliśmy na szczyt! Dalej droga przebiegała łagodnie głównie po trawersie pasma gór. Byliśmy już nieco ponad 2 tyś m.n.p.m.
W oddali pojawiła się imponująca góra przypominająca Afrykańskie Kilimandżaro.


 Po godzinie dotarliśmy do typowej Ormiańskiej wioski sezonowej bez nazwy. W sumie po co komu nazwa, skoro miejscowi żyją tu kilka miesięcy a obcy tu się raczej nie spotyka; chyba, że z Polski :)
W "centralnej" części tych zabudowań znajdowała się rura rozcięta na w pół do pojenia bydła i ujęcie wody zaopatrywane przez studnię głębinową. Tam też uzupełniliśmy puste już bukłaki.



Tubylcy nie bardzo byli zainteresowani naszą obecnością więc po rozdaniu dzieciakom kilku paciorków poszliśmy dalej. Nie uszliśmy 100 metrów gdy z jednego domu wyszła do nas przesympatyczna pani o imieniu Katia. Jak okazało się później nauczycielka rosyjskiego z Achingor, mieszkająca tu jak pozostali.
Obozowisko założyliśmy 2,5 kilometra dalej mijając jeszcze jedną, mniejszą osadę, chyba ostatnią przed przejściem w kolejny region Dilijan.











Niesamowite miejsce; spokój, powietrze i widoki.. chciałby się zacytować wieszcza...
"a wszystko przepasane jakby wstęgą, miedzą
zieloną, na niej z rzadka ciche grusze siedzą" ":)




Dlatego też nie czekając ani chwili zabraliśmy się do posiłku wraz z degustacją gruzińskiego prezentu od nieznajomych celników.
Swojski klimat nie trwał zbyt długo. Podczas rozkładania namiotu zobaczyliśmy zbliżające się od strony ostatnio mijanej osady dwie postacie. Byli to "wysłannicy" starszej Pani z ostatniej wioski z butelką wody o którą dyskretnie pytaliśmy.Wówczas nie uzyskując odpowiedzi poszliśmy dalej. Informacja o turystach potrzebujących wody rozeszła się w ekspresowym tempie po niedługim czasie ktoś wysłał dwóch Ormian abyśmy z braku wody nie umarli :). Chcieliśmy zapłacić im za trud w dostarczeniu bądź co bądź dość daleko wody, której i tak nie potrzebowaliśmy, gdyż uzupełniliśmy w poprzedniej wiosce. Jednakże honor nawet po kilkukrotnych prośbach nie pozwolił im na przyjecie zapłaty. Dostali więc papierosy z Polski które zawsze mamy przy sobie. Jak okazało się później jeden z nich przyjechał tu z Górnego Karabachu, państwa nie uznawanego przez żadne państwo na świecie, nawet przez samą Armenię. Republika cieszy się jednak życzliwością władz Armenii, która jest obecnie popierana przez Rosję ze względu na przynależność obu państw do Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym, z którego wystąpił Azerbejdżan, aby zostać członkiem konkurencyjnej GUAM.



Porozmawialiśmy nieco o napiętej sytuacji w obydwu krajach. Dołączył do nich jeszcze jeden kolega na koniu. Miał ksywę Coca-Cola Pepsi-Cola co wzbudzało kompulsywny śmiech na twarzach kolegów. Pokazał nam kilka sztuczek na koniu i na ich rozkaz ponownie pojechał po wodę, której jak wspomniałem mieliśmy już pod dostatkiem. Gdy zaczęło się ściemniać udali się do swoich garsonier.
Nie minęła chwila a dostrzegliśmy kolejną nawołującą nas z oddali osobę. Był to starszy człowiek z pobliskiego sioła. Zapraszał nas na poczęstunek i oczywiście coś na rozgrzewkę. Po spożytym już wcześniej nektarze i kolacji nie bardzo było nam w smak próbować regionalnych potraw, ale cóż. Żal i szkoda odmówić. Poza tym nie przyjmował odmowy i słowa "спасибо".
W jednej z chat, zbudowanej z wszystkiego czym natura obdarzyła te góry, usiedliśmy do wieczornej wieczerzy. Jak zawsze pojawiły się na stole wszystkie potrawy jakimi raczą się ludzie tam mieszkający. Do tego płynna duma zapraszającego nas nestora, specjalisty w mocnych napojach - 70% gruszkówka. Wspomnę tylko, że z napojów bez % była wyśmienita śmietana lub orientalny lecz gorący czaj. 














Wróciliśmy do namiotu późną nocą z bananem na twarzy :)
Następnego dnia rano, o dziwo bez żadnych dolegliwości udaliśmy się w kierunku wcześniej ustalonym - Monastyru Hagartsin. Jednak co naturalne to naturalne!













Meandrując kolejne bezdroża Armeńskiej części Kaukazu Południowego, nad którymi co chwilę krążą orły bieliki i sępy czyhające na łatwą zdobycz dotarliśmy na kolejny szczyt góry bez nazwy.

Kenozoiczne ortogenezy z środkowego trzeciorzędu mające tu miejsce wykształciły krajobraz nie spotykany w innych regionach Kaukazu.

Schodząc ze szczytu na który dotarliśmy w ciągu niespełna godziny ujrzeliśmy w oddali kolejną niewielką wioskę ( zaledwie 3-4 chałupy i zagrody ) i zmierzających ku nam jeźdźców. Na początku nie domyśliliśmy jaki mają zamiar, ale po spotkaniu "na szczycie" oznaczało jedno; kolejna posiadówka u miejscowych. W sumie nie było czego żałować, ponieważ tu zjedliśmy chyba najobficiej i najsmaczniej, mniam.


































Zaczęło trochę padać. Po kolejnej godzinie spędzonej na rozmowach i ucztowaniu opuściliśmy stołówkę :) Właściciel posiadłości ostrzegał nas przed nadchodzącą ulewą, ale według naszych prognoz i intuicji nic takiego nie miało prawa się wydarzyć. Hm, i po raz kolejny po niedługim czasie i przebytym kilometrze z niedowierzaniem patrzyliśmy na siebie ociekających wodą z obfitej, półgodzinnej ulewy. Zmokliśmy totalnie. Miał rację i tu informacja, że ludzi mieszkających w górach należy słuchać.


Po drodze w strugach deszczu szukaliśmy wcześniej widzianych "inprezowni". Znaleźliśmy, oczywiście, ale po tym jak przestało padać :/ Niemniej mała, parzona i aromatyczna kawka pokrzepiła nasze nadszarpnięte morale.
Planowany odcinek dziennego etapu kończył się. Idąc lasem dość mocno w dół mijaliśmy niewielkie polany porośnięte dość obficie ostami i kokoryczką wonną.


Nagle po wyjęciu z lasu naszym oczom ukazał się monumentalny Monastyr Hagartsin. Jego nietypowe położenie, zaraz po wyjściu z dzikich ostępów Armeńskich wydawał się czymś nienaturalnym. W jednej chwili jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znaleźliśmy się w centrum turystycznym, gdzie wszyscy nas otaczający wyglądali jak na Zakopiańskich Krupówkach. Sam Monastyr faktycznie przykuwał uwagę ze względu na jego odrestaurowany wygląd, ciekawe chaczkary jak i rzadko spotykane zdobienia refektarza, gdzie podzielone na dwie części filary w planie kwadratu z zadaszonych systemem przecinają łuki struktury.



W niedalekiej odległości niewiele mniejsza była siedziba zakonników, jak się domyśliliśmy także i miejsce schadzek pielgrzymów.


Nieopodal Monastyru po zgodzie miejscowego inkwizytora rozbiliśmy obozowisko. Pomiędzy górami zaczęły kłębić się czarne chmury, które nie wróżyły niczego pozytywnego. Zaczęło niemiłosiernie i łamać kruche gałęzie wszędobylskich w tym regionie orzechów włoskich. Na całe szczęście skończyło się na strachu i zaśmieceniu placu głównego pozostałościami z drzew.
Po spożyciu wieczornej wieczerzy ( szczęście dopełniła sucha krakowska z cebulą, smalcem i Wasą ), obmyciu naszych świeckich ciał w kranie z którego potwornie lała się woda udaliśmy się na spoczynek.












Klimat szumiących drzew orzechowego lasu, wiecznie cieknącej wody i wiekowego, mrocznego monastyru nie zakłócił nam spokojnego wypoczynku.
Następnego dnia z bananem na twarzy wstaliśmy z nadzieją na piękną pogodę. I tym razem się nie zawiedliśmy :)



Skoro świt, około godziny 8:30 wyruszyliśmy w dalszą trasę, początkowo idącą wzdłuż strumienia, później pnąca się dość stromo pod górę. Dotarliśmy do przełęczy. Nisko przelatujące orły dały nam do zrozumienia, że jesteśmy na wysokości przeszło 2100 m.n.p.m.






Usytuowanie terenu nie pozwoliło nam na długie pozostanie na tej wysokości i szybko zeszliśmy na wysokość jednego Macha, rozkładając obozowisko nieopodal kilku domów, choć nazwa dom traci tu bardzo na wartości. Prawdopodobnie zamieszkane czasowo legowiska odpowiadały do złudzenia choreografii horrorów Stevena Kinga.




Namiot rozłożyliśmy u zejściu się 3 górskich niewielkich potoków solidnie zaopatrzonych w wodę. Woda z tych źródeł nie należała do najczystszych, przy czym dość intensywny, niezidentyfikowany zapach ograniczał jej spożycie do minimum. Próbowaliśmy się go pozbyć poprzez gotowanie i zaprawianie Micropur Forte, jednakże bez spektakularnych rezultatów. Wieczorem dla zachowania zdrowotności systemu pokarmowego dopiliśmy ciążącą nam w plecakach gorzką żołądkową :)

Kolejnego dnia wyruszyliśmy w kierunku docelowego Monastyru Juhtakwank.
Pogoda jak do tej pory sprawdziła się w 100%. Temperatura w cieniu przekraczała 30 stopni Celsjusza i rosła wraz z obniżaniem przez nas wysokości n.p.m. Do tego brak chłodzącego wiatru wzmagał odczucie gorąca. Po minięciu kilku stad wolno pasących się krów i przejeżdżających drogą szutrową sowieckiej produkcji ciężarówek z sianem dotarliśmy do peryferii miasta Dilijan  i dość zaniedbanego i opuszczonego Monastyru, z miejscem gdzie miejscowi dla tradycji zapalają rytualne świece. Wchodząc do środka czuło się powiew XI i XII wiecznego klimatu, gdzie w centralnej nawie ołtarza stał blisko tysiącletni chaczkar.






Po dalszych kilku kilometrach już drogą bardziej przystępną dla ruchu kołowego, z małymi niespodziankami w postaci odkrytych studzienek, opuszczonych domów wczasowych ze świetlanej epoki ZSRR i placach zabaw ustawionych " dla hecy" doszliśmy do głównej arterii komunikacyjnej, łączącej wschodnią część Armenii z zachodnią. 





Zupełnie przypadkiem odwiedziliśmy przydrożny Magazin spożywczy racząc się długo oczekiwanym Kilikiem i konwersując z przemiłą sprzedawczynią. Z ciekawości do sklepu zajrzał także kierowca pobliskiej, jedynej zresztą w ta stronę linii autobusowej, na której to jeździ od 35 lat i to w dodatku tym samym pojazdem nieznanej nam marki.


Mając na uwadze bezsensowność dalszej podróży pieszo wzdłuż drogi zdecydowaliśmy się, że tym "żółtym ogórem" udamy się do centrum Dilijan za równowartość 80 groszy. Po 15 minutach byliśmy na miejscu.













Klimat samego miejsca nie przysporzył nam wrażeń. Wręcz przeciwnie, dość toporne i oporne sowieckie aspekty może kiedyś wywoływały zachwyt Uzdrowiskiem, dzisiaj w stanie zaawansowanego rozkładu budzą przerażenie. Armenia posiada bardzo duże bezrobocie, sięgające w większości regionów 70%. Część z mieszkańców chcąc normalnie funkcjonować zajęła się wynajmowaniem prywatnych kwater, gdzie do jednej z takich trafiliśmy, a dokładnie to zawiózł nas pewien taksiarz-naganiacz, kasując przy tym niezłą jak na tamtejsze warunki sumę dram za podwiezienie naszych szanownych osobistości :)
Kwatera była niczego sobie, mały lekko pochylający się niczym wieża w Pizzie, 4 pokojowy domek z łazienką i prysznicem na czym, nie ukrywając, bardzo nam zależało. Cena także przystępna ( że tutaj zaznaczę: jak na naszą zasobność portfela ).
Po ustaleniu z właścicielką szczegółów udaliśmy się do na mały rekonesans Dilijan, w którym to mieliśmy spędzić kolejne 2 dni z nadzieją na mnóstwo atrakcji. Na początku udaliśmy się w miejsce, skąd odjeżdżają taksówki nieopodal przystanku autobusowego. Chodziło nam o zorientowanie się w cenie i możliwościach dojazdu do stolicy Gruzji Tbilisi, skąd to mieliśmy powrotny bilet. Pierwszy napotkany "łowca naiwnych" wyśrubował dość znacznie koszt transportu. Z racji, że znaliśmy realia zupełnie bez zobowiązań ustaliliśmy kwotę nie odbiegającą od ustalonej już z "naszym" driverem Surykiem. Dalsze negocjacje nie miały sensu, ponieważ zaczął robić się nieco natarczywy i nie chcieliśmy zbytnio się współufalać i obiecywać jakichkolwiek terminów. Szybko więc, spławiając gościa, przemknęliśmy z powrotem w kierunku tzw. rynku. Idąc tą samą ulicą po kilkunastu minutach mijaliśmy "jeszcze nie poznanych" znajomych, jakbyśmy znali się od dawna. Życzliwość ludzi jest jedną z bardzo pozytywnych cech Ormian, choć bywają przez to niekiedy zrzędliwi.
Generalnie prócz niewielkiego Centrum, wyremontowanej starówki przypominającej trochę zakopiańskie Krupówki i niesamowitego lawasza z kolendrą nic nie zachwyca. Ongiś podobno tętniące życiem miasto po opuszczeniu przez rosyjskich wczasujących dygnitarzy zamieniło się z nudnawe miasto z brakiem perspektyw i celowości. Turystów jak na lekarstwo, bezrobocie i coraz to wyjeżdżające za pracą młode pokolenie. Masakra. 








Pierwszy dzień dłużył się na tyle, że postanowiliśmy rozeznać się i skosztować Bogu Ducha winnych specjałów. W tym celu udaliśmy się do magazynu samoobsługowego, bo takowy też znaleźliśmy. Po długiej selekcji wybraliśmy dość nietypowe wino z granatu; lekko cierpkie, półwytrawne, czerwone. Polecam!
Trudno tu nie wspomnieć o innych, którzy korzystali z uroków Armeńskiej krainy. U miejscowej, od której wynajmowaliśmy lokum jako bazę wypadową miał Włoch, zwiedzający ościenne regiony oraz Niemiec na motorze enduro marki Trumpf.
Drugi dzień minął w podobnym klimacie. Trzeciego dnia około godziny 10 w umówionym miejscu pojawił się nasz znajomy Ormianin Suryk. Ruszyliśmy więc w ostatnią drogę - drogę do domu. Tym razem pojechaliśmy przez niestabilny region demarkacyjny przy granicy Azerskiej - miasto Noyemberian. Podczas przejazdu kilkugodzinnym szlakiem widać było ślady zniszczeń z trwającej tam wojny do połowy lat 90.
( http://blogi.dziennikzachodni.pl/dziwnytenswiat/2014/03/12/krym-samodzielny-krym-ukrainski-krym-rosyjski-a-pamietacie-wojne-o-gorski-karabach/ )
Wciąż zamaskowane w ukryciu stacjonujące wojska azerskie straszą widokiem i przypominają o toczących się tam walkach.





 










 






Powyższe zdjęcia zostały zrobione pomimo ostrzeżeń naszego kierowcy o możliwości zajęcia aparatu podczas rutynowej kontroli :/


Do dzisiaj mieszkający w sąsiadujących ze sobą wioskach Ormianie i Azerowie żyją wrogo do siebie nastawieni.
Po drodze do Gruzji na naszą prośbę ( i oczywiście za dodatkową opłatą ) kierowca zawiózł nas do pominiętego na początku trasy Monastyru Haghpat, uznawanego za najznamienitszy przykład armeńskiej architektury średniowiecznej, umieszczonego przez UNESCO na Liście Światowego Dziedzictwa. Oprócz licznych budowli sakralnych w kompleksach znajduje się wyjątkowo dużo chaczkarów, których wiele przetrwało do dzisiaj.










Półgodzinne zwiedzanie wystarczyło nam na uzupełnienie brakującej wiedzy historycznej i przeglądnięciu okazałych klasztornych budowli zakonników.
Krętymi drogami wróciliśmy na znaną już nam trasę z Alaverdi przez granicę Armeńsko-Gruzińską do Tbilisi, gdzie metrem ze stacji Issani na stację Ghrmaghele dotarliśmy do wcześniej zarezerwowanego Hostelu Villa Opera przy ul. Bogvi Str. Tam Kuba, którego znaliśmy z poprzedniego pobytu w Gruzji w 2013 roku powitał nas dobrym słowem :).
Następnego dnia chillout-owa eksploracja stolicy Gruzji zaprowadziła nas do przesympatycznej knajpki na pyszną kawę podaną przy iście niesamowitym muzycznym performance. Tego samego dnia po południu wróciliśmy tam powtórnie na kolejną kawę :)

Polskie aspekty są dość wyraźnie oznaczone.

Nasze zwiedzanie było swoistego rodzaju retrospekcją sprzed dwóch lat, choć z ciekawości zaszywaliśmy się w nieznane regiony Tbiliskich slamsów. 
Wieczorową porą zasiedliśmy w ogródku hostelowym racząc się gruzińskim Natakhtari czekając na lot do Polski i nieodwracalny koniec tegorocznej wyprawy Mountain Walkers.


 
KONIEC