piątek, 15 lipca 2011

Ukraina 2011


Na Południowym Wschodzie od Lwowa, nie tak daleko od cywilizacji dotarliśmy z polskim kierowcą wynajętego VW busa do wcześniej ustalonego miejsca Kołoczawa u stóp Połoniny Krasnej. Była to nasza pierwsza od wielu lat wspólnie organizowana wyprawa na wschód.
Wczesny ranek połowa sierpnia 2011 roku. Wyjazd z Polski jak planowaliśmy się rozpoczęliśmy o godzinie 4:00 z Ustrzyk Dolnych. Pogoda była odpowiednia na sprawdzenie naszych możliwości pieszych z dość pokaźnym wagowo plecakiem ważącym bez mała 20 kg. Oczywiście z perspektywy czasu wagi wyposażenia nam nie ubywa, jednakże zaopatrujemy się w coraz to niezbędne i pomocne akcesoria wyprawowe.

 
Pierwsze kroki skierowaliśmy wzdłuż strumyka biegnącego przez Kołoczawę. Niedługi, bo około godzinny marsz zachęcił nas do zaplanowanego wcześniej wypoczynku na pierwszą tego dnia kawę i test nowo zakupionej puszki z gazem do kuchenki polowej. Niestety, okazało się, że zawór nie jest nominalny, nie pasuje do butli i prawdopodobnie nie będziemy mogli jej użyć. Jednocześnie pomyśleliśmy o najczarniejszym, spełniającym się jak wizja prorocza scenariuszu. Brak kawy! Masakra! Resztką gazu z kończącej się butli zrobiliśmy dwie kawy wypijając je jakby miały być ostatnimi w naszym życiu.
Po niedługim czasie ruszyliśmy dalej jednakże musieliśmy odejść od jego nurtu płynącej rzeki i ekspediować mocno pod górę. Mordercze podejście ą ścieżką utrudniały nam gęste odrosty grabowych drzew i nieco skarłowaciałych buków. Co chwilę robiliśmy przerwę na uzupełnienie płynów i odciążenie jeszcze nie przystosowanych do noszenia pleców.


Doskwierał nam także upał i brak wiatru, który mógłby przyczynić się do przyjemnego ochłodzenia. Duża różnica przebytych poziomów i wyjście poza granicę lasu pozwoliło nam na odetchnięcie, dłuższy odpoczynek i posilenie się wszędobylskimi jagodami, które średnicą przewyższały owoce dziko rosnącego berberysu zwyczajnego.



Do wejścia na grzbiet Połoniny Krasnej nie pozostało już wiele. Jednak niezaspokojona żądza wyjedzenia metra kwadratowego jagód była silniejsza. Po najzdrowszym na świecie posiłku wyszliśmy na otaczającą nas zewsząd bezkresną panoramę.



Widok był niesamowity. Śniado żółte, na przemian z soczysto zielonymi kolorami kołyszących się traw sprawiały wrażenia jakby całe góry lekko falowały unosząc się delikatnie nad ziemią. Jedną rzeczą jaka psuła ten sielankowy nastrój były rury gazowe przygotowane do montażu i zakopania ich na grzbiecie połoniny. Niestety przykry widok, zwłaszcza, że taka ingerencja bezpowrotnie zmienia obszar, do którego natura już nigdy nie powróci.
Miejsce noclegowe ustaliliśmy na niewielkiej półce skalnej pokrytej gęstymi krzewami jagód i kosodrzewiny tworzącymi niesamowicie miękką i mięsistą ściółkę.


Z powodu brakujące nam już wody musieliśmy udać się 200 metrów poniżej obozowiska po dość stromym stoku. Tam też w niewielkim źródełku dokonaliśmy obmycia się kilkustopniową wodą. Zaskoczyła nas jednak zbliżająca się burza. Zdążyliśmy jedynie wspiąć się z powrotem i schować do namiotu. Przez całą noc czuliśmy się jak na Wrocławskim imprezowym Pasażu Nepolda. Maksymalne efekty dźwiękowe i błyskawice niczym światło stroboskopowe wiejskiej imprezy w domu strażaka nie pozwalały na dłuższe zmrużenie oka. Przestało padać i "efekcić" dopiero o świcie. Przyczajona w niższych partiach obfita mgła szybko rozpłynęła się w pogodnym poranku.


Obawiając się kolejnych opadów spakowaliśmy mokry jeszcze namiot i powędrowaliśmy szczytem w północno-wschodnim kierunku.

 
Idąc po grzbiecie połoniny w niedalekiej odległości zobaczyliśmy samochód ciężarowy zwany tutaj "gruzawikiem" Potężny Ził lub Kraz wdrapywał się niczym kozica na strome zbocze. W nim  jak i na części ładunkowej uśmiechnięci ludzie udający się na zbiory wspomnianych wcześniej wszędobylskich jagód.
Tym trzydziestoletnim maszynom z czasów sowieckich nie oprze się żadna góra, wyrwa czy też wąwóz. Ich nieokiełznana moc i trwałość budzą respekt i szacunek :)


Parno i lejący się w tym dniu żar z nieba dość szybko przyczynił się do ograniczenia racji wody. Szybkie zmęczenie także dawało się we znaki i gdy tylko dotarliśmy do skraju bukowego lasu odetchnęliśmy z ulgą. Cień tegoż lasu był zbawienny :) Ciemność i ponury klimat jaki w nim panował przyprawiał o "gęsią skórkę". Ze wskazań GPS zorientowaliśmy się, że cały czas aczkolwiek nieznacznie schodzimy w dół. Nie minęła chwila a usłyszeliśmy dziwny pomruk, prawdopodobnie szybko zbliżającej się nawałnicy. Trudno było określić w jakim czasie nastąpi zmiana pogody ze względu na brak widoczności poprzez korony drzew. Nie musieliśmy długo czekać. Usłyszeliśmy jedynie szum liści i poczuliśmy po niedługim czasie obfity deszcz, przez chwilę zatrzymywany przez liście buków. Dwusekundowy namiot został rozłożony w najkrótszym możliwym czasie w pierwszej napotkanej niecce. Tu spędziliśmy kolejne 3 godziny nawałnicy po i tak już nieprzespanej poprzedniej nocy. Woda sącząca się pod namiotem sprawiała wrażenie jakbyśmy rozstawili go w nurcie rzeki. Jego nieprzemakalność pozostawiała dużo do życzenia :(. Próbowaliśmy zasnąć. Na próżno. Ociekające wodą liście długo sprawiały wrażenie niekończącej się deszczowej aury. Wbrew panującej pogodzie opuściliśmy tymczasowe schronienie. 



Było cholernie mokro i przenikliwie. Strome schodzenie, tym razem po śliskich liściach nie należało do najprostszych. Kilka razy lądowaliśmy niepostrzeżenie na plecakach powstrzymujących dalsze, niekontrolowane, przemieszczanie się w dół.
Opuszczając mroczny klimat buczynowego lasu dotarliśmy do niewielkiej polany porośniętej wysoką trawą. Wiedziałem, że buty w tym momencie będą już całkowicie przemoczone :(
Oprócz tajemniczo unoszącej się mlecznej mgły słychać było dochodzące z oddali odgłosy ciętego drzewa. Domyśliliśmy się, że około godzinę stąd znajdują się wrota zakarpackich Gorganów, wioska Ust-Czorna Усть-Чорна widniejąca jako pierwsza na szlaku.


Po pokonaniu jeszcze bardziej stromych zboczy, przemoczeni z kilogramami błota na każdym z butów dotarliśmy na miejsce.
Dość liczebna, bo półtoratysięczna miejscowość wydawała się być opuszczoną. Jedna, przemierzająca rowerem główną arterię starsza kobiecina nie miała ochoty odpowiedzieć nam na zadane pośpiesznie pytanie. Z przewodnika wyczytaliśmy, że niedaleko od miejsca w którym jesteśmy znajduje się czynna baza noclegowa. Zmęczeni po nieprzespanej nocy i drodze w skrajnych warunkach pogodowych postanowiliśmy skorzystać z dobrodziejstw hotelowych. Na miejscu jedyne co zastaliśmy to propagandowe afisze zachęcające do zimowych jak i opuszczone niedawno schronisko, zważając na dobrze zachowany jego stan.



Cóż, nie dane nam zatem było pławić się w luksusach zakarpackich kurortów. Wróciliśmy w to miejsce, w którym zeszliśmy z gór. Idąc dalej w poszukiwaniu jakichkolwiek informacji dotarliśmy do niewielkich domostw z długo oczekiwanym barem/restauracją/jadłodajnią ( do wyboru jak kto woli :) Nieopodal znajdowała się dziwna tablica informacyjna ze szlakiem na Gorgany oraz pięciometrowa postać drwala ( z choinką i piłą spalinową ) prawdopodobnie tutejszego przodownika pracy w chwale sowieckich dygnitarzy :) Niezbyt ciekawa i trącająca nudą. 


Nie wdając się w szczegóły postanowiliśmy zasmakować kulinarnych potraw. Wybraliśmy barszcz ukraiński, bo jako zupa dnia była chyba wyłączną zjadliwą pozycją menu, do tego świeżo skrojone i przysmażone ziemniaczki w formie frytek. Pycha!
Zakwaterowaliśmy się obok gospody w domu z ponurym klimatem, gdzie tajemniczy, milczący gospodarz w kapturze bez twarzy pojawiał się i znikał niczym fantasmagoria w horrorach Steven-a King-a. 
Tam w niewielkim pokoju rozstawiliśmy do wyschnięcia mokry namiot i rzeczy osobiste po czym w obszernych łóżkach po spożyciu kilku piw browaru Obolon poszliśmy spać. Następnego dnia skoro świt wyszliśmy przeprowadzić niewielki rekonesans po tej małej miejscowości. Nieopodal naszego miejsca noclegowego w ogólnodostępnej, potężnej posesji dostrzegliśmy niepozornie stojący Transporter Opancerzony radzieckiej produkcji BTR-60. Czy wyposażony i uzbrojony? Woleliśmy nie sprawdzać. Obok, w nowo wybudowanym domu znajdowało się w pełni wyposażone SPA oraz lecznica, choć nie sądzę, że dostępna dla wszystkich miejscowych. Obok kawiarnia z wyśmienitą kawą espresso na którą skusiliśmy się bez namysłu. Najwyższy standard w niepozornej wiosce na końcu drogi? Dziwne?
Z uwagi na brak jednoznacznego terminu powrotu zapytaliśmy miejscowego dostawcę o możliwość dotarcia w kolejne góry - Gorgany, gdzie po ich przejściu mieliśmy dotrzeć do Ivano-Frankowsk i stamtąd z powrotem do Polski. Niestety koszt podwiezienia w tych trudnych warunkach była zaporowa - 100$ co było dla nas nie do przyjęcia.
Poszliśmy więc do miejsca skąd wyszliśmy z lasu. Idąc w kierunku określonym naszym azymutem zatrzymaliśmy Ladę Nivę kierowaną przez nieletniego tubylca wiozącego towar w postaci dwóch dobrze wstawionych mężczyzn. Okazało się, że jeden z nich to Ojciec, drugi to jego kompan do picia. Zapytaliśmy, czy nie podwiezie nas do końca drogi, którą musieliśmy iść co najmniej dzień by dotrzeć do naszego szlaku. Oczywiście wszyscy zgodzili się bez wahania, jednakże z racji deficytu energetycznego akumulator z Nivy musiał zostać zaaplikowany do UAZ-a, którym to mieliśmy odbyć dalszą podróż. Sam UAZ nie napawał optymizmem, jednak to najbardziej popularny środek transportu w tym regionie, Łada Niva przy nim to pojazd do wypadów do miasta :)


Nie było by w tym nic nadzwyczajnego gdybyśmy nie dowiedzieli się, że naszego transportu dokonać ma ten wyglądający na max. 12 lat miejscowy!Ok, przełknęliśmy tą gorzką pigułkę i oddaliśmy się pod opiekę Najwyższego :) Wszelkich operacji zmiany baterii w pojazdach dokonał ów młodzieniec, wpakowaliśmy do furgonu i w długą. Już od początku driver pokazał co potrafi on i jego машина. Nie straszne były mu potworne nierówności na drodze i niemierzalne kałuże wody po padającym deszczu. Mknął jak opętany!


Trzeba było przyznać, że dobrze dawał obie radę. Zaprawiony w bojach zapewne już od dawna...
Po godzinie, jadąc przez wioski o dźwięcznej nazwie Усть-Чорна, Pycbka Mokpa i Комсомольськ zwany Mokrą Niemiecką, dotarliśmy do końca drogi skąd po zapłacie wynegocjowanej wcześniej taksy ruszyliśmy w dalszą drogę żółtym słabo widocznym szlakiem w kierunku przełęczy Prislop. 
Tym razem wdzieraliśmy się mocno pod górę :/ Błoto, śliska trawa i przecinające drogę strumyki co raz to utrudniały nam podejście.


Szliśmy tak około 3 godzin, po czym zataczając po kilku dniach koło dotarliśmy do miejsca, gdzie brak kompatybilności kuchenka -> butla gazowa mocno nas zdeprymowała. Na miejscu zastaliśmy trochę zaskoczoną naszą obecnością parkę Polskich turystów, z racji ostatnich opadów deszczu, stacjonujących tam od 2 dni.

 
Ugościli nas świeżą kiełbasą z ogniska a my z racji końcowego etapu wyprawy zostawiliśmy im kilka konserw. Odpoczynek, krótka wymiana doświadczeń i nasza relacja z przebytego szlaku Połoniny Krasnej zamknęła temat. Musieliśmy ruszyć by jeszcze tego dnia dotrzeć do Czeskiego schroniska „Hospoda Cetnicke Stanice”. Tym razem cały czas szliśmy w dół, początkowo wzdłuż strumyka, później wąskich ścieżek, szutrze by w końcu dotrzeć do asfaltowej drogi i nowo kładzionej nawierzchni. Ładnie to wyglądało patrząc na dość brudną i zaniedbaną miejscowość Kołoczawa.
W schronisku otrzymaliśmy pokój na poddaszu z wątpliwie wygodnym, wspólnym łóżkiem. Istniejące spartańskie warunki były i tak o niebo lepsze od ciasnego i niewygodnego bądź co bądź namiotu.
Najlepsze jednak było przed nami. Cel - Pub poniżej, gdzie przy kolejnych kuflach czeskiego piwa na
Ukrainie z dumą i zachwytem wspominaliśmy te kilka dni spędzonych w górach.

 
A teraz historia zupełnie nie z tej bajki :)
Powrót do rzeczywistości dość mocno nas zadziwił. Wracając ze Lwowa okazało się, że trafiliśmy na autobus z kursem przemytniczym. Co to oznacza. A tylko tyle, że ruszając ze Lwowa myśleliśmy, że jest to nieopłacalny kurs, bo jechało nas zaledwie 10 osób. Po opuszczeniu granic miasta autobus na wyraźne życzenie stojącej przy drodze Ukrainki zatrzymał się. Wsiadła dość postawnie wyglądająca Pani zajmując miejsce tuż za kierowcą, cicho z nim konwersując. Po kilku minutach autobus zatrzymał się i wsiadło do niego kilkanaście kobiet z bagażami jak się okazało później, wykwalifikowanych przemytniczek :) Szybko zorientowaliśmy się, siedząc na końcu Ukraińskiego pojazdu marki LAZ, o postępującym rozwoju sytuacji. Dziarskie Panie z dyrygującą nimi przewodniczką, zaczęły wyciągać spore ilości szeleszczącej taśmy i owijać nią kontrabandę w ustalonych zapewne wcześniej pakietach. Niby nie było w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że wszystkie, jak karaluchy rozpierzchły się po całym autobusie. Chowały wszystko gdzie popadnie, prosząc nas o pomoc, przesunięcie się bądź wstanie, ponieważ pod naszymi siedzeniami i stopami także była kryjówka. Wyglądało to prawie jak atak głodnego mrówkojada na mrowisko w czasie postu. Początkowo przestraszyliśmy się nieco choć później sytuacja tego przedsięwzięcia okazała się zajebiście komiczna.